Zapach świeżej trawy i widok błękitnego nieba, którego urok podkreślało brzęczenie zapracowanych owadów. Przełom wiosny i lata był wyjątkowo bogaty w różnorodne kwiecie tego roku. Łąki były dosłownie zasypane kwiatami, które tworzyły coś na wzór dywanu jakby tkanego przez samą boginię natury – Peonię. Uwielbiałam wylegiwać się tak na wzgórzu, przysypiając wśród zieleni usypiana kojącym od gorąca wiatrem, który to sporadycznie dał się odczuć na mej skórze. Wiosna była piękna w tym roku i nic nie zapowiadało, że będzie mą ostatnią tak beztroską i błogą. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że ku mej osobie nadciągają czarne jak smoła chmury. Uwielbiałam wzgórza, pokryte polami pełnymi złotej pszenicy, która najpiękniej lśniła swym ciepłem gdy na horyzoncie pojawiały się ciemne, burzowe chmury zwiastujące nadejście potężnego żywiołu. Moment tuż przed koncertem grzmotów, którym wtórowały lśniące i jakże niebezpieczne błyskawice. Gdy wiatr zaczynał się zrywać głaszcząc owe pola był tym co najbardziej kochałam. Wszystko takie piękne, niby błogie miało w sobie nutę chaosu, którego nie dało się okiełznać. Upajanie się zapachem po burzy także należało do mych drobnych przyjemności zwłaszcza podczas podjadania nie do końca dojrzałych owoców jabłoni prosto z drzewa. Jasne było to, że nie żyłam jak szlachcianka w pięknym domu i skupiona jedynie na przyjemnościach podczas gdy wszystko inne było w obowiązkach sług. Żywot ten jednak był spokojny, toczył się pomiędzy łąkami, wzgórzami i rwącymi potokami.
Zawsze byłam na ustach ludzi z wiosek. Patrzyli na mnie spode łba jakbym od zawsze budziła w nich swego rodzaju niechęć pomieszaną z jakimś niepokojem. Moje włosy, które miały kolor czerwonej róży przyprawiały ich o obrzydzenie. Plotkowano, że czerwień ich pochodzi z niby mego poprzedniego wcielenia gdyż niektórzy przyrównywali je do czerwieni na głowie żyjącej niegdyś Adelaidy. Dziewczyna ta była kurtyzaną o tak naprawdę innym kolorze, bardziej wpadającym w rudość choć tak intensywną jakby sam płomień nosiła na głowie. Zapisała się w świecie ludzi jako postać, która zdradziła nasz gatunek bratając się z wampirami. Od tysięcy lat krążyły opowieści o tym jak podbiła serce władcy wampirów – Victoriusa, który stoczył Wielką Wojnę z całym imperium, elfami i kilkoma innymi rasami pod swą mroczną twierdzą Dead’s Gate. Od tamtego czasu jak się miało pecha i żyło w przesądnych wioskach o których nikt nie słyszał póki się na nie nie natknął czerwone włosy i wszelkie podobne odcienie będące intensywniejsze niż zwykły lisi kolor były niezbyt pochlebnie postrzegane. Im czerwieńszy kolor tym gorzej ponieważ jak to bywa ludzie nad interpretowali to i owo z legend i wielu z nich powtarzało mit jakoby Adelaida miała krwistoczerwoną barwę swoich kręconych loków. Niby otwarcie nikt mnie nie szykanował ale od zawsze wisiało w powietrzu jakieś napięcie jakby coś miało to przerwać i zaatakować z ogromną siłą.
To lato, choć piękne było czasem wydarzeń o których nawet bym nie pomyślała. Wszystko zaczęło się od znaleziska zwłok w jeziorze płaczących wierzb. Zwało się tak ponieważ całe jezioro, znajdujące się zresztą u podnóża mego ukochanego wzgórza otoczone było dookoła tymi jakże melancholijnymi drzewami. Zwykle jego powierzchnia zdobiona była pięknymi śnieżnobiałymi łabędziami, które rok w rok powracały by cieszyć się tym miejscem. Jednak niestety pewnego słonecznego dnia wieśniak mieszkający w chacie tuż przy tym miejscu udając się na ryby przeżył szok gdy spod mostku na którym zwyczaj miał co jakiś czas siadać wypłynęło ciało młodego, wioskowego rozrabiaki. Seres bo tak się nazywał nie stronił od jakichkolwiek kłopotów i znany był z tendencji do zaczepek innych pobratymców tego samego sortu. Nieraz zdarzyło mu się polec w wiejskich potyczkach jednak nikt nie przypuszczał, że stanie się to co stało choć oczywiście byli tac, którzy nie wróżyli mu dobrze.
Gdy wyłoniono jego lekko opuchnięte ciało nasz wioskowy medyk stwierdził, że musiało to się stać niedawno ze względu na to, że nie był zbytnio nadęty niczym zwykły topielec. Ponadto na jego szyi znaleziono ślady po dwóch ukłuciach, których nie sposób było wyjaśnić jednak wieśniacy wiedzieli swoje. Pełni zabobonnych teorii od razu uznali, że musiał paść ofiarą wampira pomimo to, że już od ponad kilku pokoleń nie odnotowano obecności tego straszliwego bytu. Byli też tacy spośród zaciekawionych mieszkańców co łączyli to zdarzenie z zatopionym kościołem w tymże jeziorze oraz mrocznym władcą, który podczas pełni księżyca na czarnym ogierze miał przemierzać okoliczne drogi w szale zemsty na ludziach za doprowadzenie go do śmierci. Swoją drogą ta historia zawsze była jedną z moich ulubionych. Opowiadała losy człowieka, bogatego właściciela wzgórza, jeziornych terenów i jeszcze kawałka ziemi w okolicy. Mieszkał on w pięknym domu, z którego tylnych drzwi wychodziło się na wspomniane wzgórze. Droga do tego wzgórza od samych drzwi ozdobiona była pięknym korytarzem z łuku na którym porastały najpiękniejsze niegdyś róże. Niegdyś ponieważ odkąd zmarła jego małżonka podczas wydawania na świat potomka popadły w zapomnienie strasząc swą uschniętą aparycją każdego odwiedzającego go niegdyś znajomka. Człowiek ten odsunął się od społeczeństwa zaś jego piękne domostwo przypominało coraz bardziej nawiedzony, opuszczony dom aniżeli to czym było wcześniej. Z czasem gdy wydarzyło się kilka przesądnych rzeczy i także znaleziono ciało ze śladami ugryzień zaczęto plotkować na jego temat jakoby z rozpaczy zbratał się z samym szatanem czego ceną było picie ludzkiej krwi. Drobne plotki z czasem zmieniły się w większe aż pobudzony do granic możliwości lud ruszył ku jego domostwu z pochodniami by wydać na niego samowolny wyrok bez jakiegokolwiek, godnego procesu. Nie mając szans na obronę został zaprowadzony pod piękną jabłoń rosnącą pośród gruszy na owym wzgórzu. Prowadzony w asyście rozwścieczonego tłumu, rzucającego w niego kamieniami i wszystkim co tylko mieli pod ręką poprzysiągł, że wróci z zaświatów i zemści się na całej wiosce. Jak łatwo się domyślić karą wynikającą z tych pobudek była śmierć. Na owej pięknej jabłoni powieszono go kończąc zarazem jego żałobny żywot. Po pewnym czasie pojedyncze osoby z wioski zgłaszały naszym kapłanom, że byli świadkami jak po kamiennych drogach pomiędzy wzgórzami mknął na czarnym koniu przyodziany w mroczne szaty ten właśnie władca.
Ludzie zaczęli w to wierzyć jeszcze bardziej gdy na tejże drodze znaleziono, któregoś dnia niezbyt trzeźwego na co dzień a tym razem martwego chłopa, którego ciało leżało w trawie u podnóża jednego ze wzgórz. Zamiast pomyśleć, że umarł z jakiejś przyczyny naturalnej od razu zabobonnicy uznali, że zmarł po spotkaniu z tymże upiorem. Ja osobiście nigdy nic takiego nie widziałam, jedynie w nocy słyszałam przy jednej z pełni ciche rżenie konia jednak mogło mi się to przyśnić tudzież zwyczajny koń z odległej stajni mógł wydać te dźwięki, które rozniosły się po okolicy. Przyznam też szczerze, że może w zestawieniu z tą legendą jest to nieco odrażające jednak uwielbiałam jeść jabłka z owej, można by rzec wisielczej jabłoni. Jak wcześniej wspominałam najbardziej mi smakowały jeszcze małe i niedojrzałe.
Wracając do głównego wątku mijały tygodnie zaś ciał z takimi samymi objawami przybywało. Wioskowi kapłani dwoili się i troili aby przegnać siły nieczyste wierząc, że jakaś piekielna moc zawitała do wioski. Co gorsza zaczęto spoglądać na mnie coraz mniej przychylnie zwłaszcza, że mieszkałam w chacie przylegającej do ziem potępionego władcy. Z czasem zaczęły pojawiać się pierwsze plotki jakoby coś ze mną było nie tak gdyż nie bałam się tam żyć w odróżnieniu od innych mieszkańców. Wszystko jednak przybrało na mocy gdy jeden z rozkapryszonych dzieciaków w towarzystwie dorosłego po niewielkiej potyczce słownej gdy go skarciłam nazwał mnie wiedźmą. Nie muszę chyba mówić, że rodzic tego małolata pochwycił ten temat i z czasem przekazał go swoim sąsiadom. W ten o to sposób plotka zaczęła rosnąć i ewoluować do przekonania, że zbratałam się z upiornym jeźdźcem sprzedając mu swoją duszę przez co musiałam żywić się krwią niczym starodawne wampiry. Po czasie ludzie zaczęli mnie unikać, oraz pojedynczo zdarzało się, że ktoś rzucił kamieniem w moją chatę w tym raz rozbijając szybę. Ciężko było mi nawet załatwić sobie naprawę tej niepozornej rzeczy ze wcześniej wspomnianych powodów. Nawet kupcy różnej maści mieli opory ze sprzedawaniem mi swoich towarów więc zdana byłam na ostatnich wieśniaków, którzy jeszcze nie odwrócili się ode mnie. Wśród nich był nijaki Korshla, starzec, który tak jak i ja był krzywo postrzegany przez mieszkańców. Wszystko dlatego, że obecnie to on opiekował się tymi przeklętymi według nich ziemiami. To właśnie on pozwalał mi cieszyć się tą okolicą choć nie wpuszczał na swój teren nielicznych, chętnych do jej odwiedzin śmiałków. Dzięki niemu mogłam jakoś wyżyć z racji takiej, że sprzedawał mi mleko, jajka oraz czasami mięsiwo świń oraz ubite kury. Gdyby nie on to chyba bym przymierała głodem. Pięknym też było to, że pozwalał mi od czasu do czasu na jazdę konną na jego klaczy Kasztance. Wiele nie zarabiałam a od czasu tych pogłosek prawie wcale. Żyłam z robienia prostych rycin, ilustracji w których portretowałam chętnych na taka pamiątkę klientów oraz wyszywania. Na szczęście moje z dobroci swego serca pozwalał mi pracować u siebie wyręczając go z niektórych obowiązków i to była moja zapłata za wszystko co od niego brałam.
Kolejne dni i tygodnie mijały zaś ciała nie przestały się pojawiać choć częstotliwość ich pojawiania się zdecydowanie zmalała. Miarka się przebrała gdy odnaleziono zwłoki jednego z naszych samozwańczych kapłanów. To wydarzenie przelało czarę goryczy wśród mych niegdysiejszych pobratymców i oficjalnie ci właśnie kapłani uznali mój niby pakt z demonami. Spowodowało to lawinę wydarzeń, na które już nie miałam wpływu a które na zawsze odbiły piętno na mej egzystencji. Kończyło się już lato, zaś pierwsze jesienne liście stroiły okolicę złotym dywanem utkanym przez boginię natury. Pewnego chłodniejszego już dnia, przeplatanego przelotnymi deszczami obudził mnie narastający zgiełk tłumu zbliżającego się ku memu domostwu. Jak można się domyślić byli to niezbyt pozytywnie nastawieni do mnie mieszkańcy – delikatnie mówiąc. Na ich czele stanęli u mego płotu kapłani wraz z samym wójtem. Liczna zaś grupa mężczyzn uzbrojona była w kije a nawet widły. Poczułam w sobie pierwszy raz w życiu najprawdziwszy strach jakby przeczuwając co się pomału święci. Z tłumu wyłonił się jednak mój jedyny w tym momencie sojusznik. Korshla, który mimo wieku przybył wiedząc o tym zgromadzeniu na swojej Kasztance i zaczął dyskutować z wójtem i kapłanami o absurdzie stawianych mi zarzutów. Wystraszyłam się nie na żarty, że i jemu przypadnie w udziale ta cała eskapada a nie chciałam by mu coś groziło bo był szorstkim aczkolwiek dobrym człowiekiem. Wyszłam więc ze swej chaty czując, że już do niej nie wrócę by poprosić go aby zaniechał swej interwencji. Kilka osób widząc moje oblicze zdołało już obrzucić mnie jajkami i kilkoma pomidorami. Poczułam jeszcze ze cztery nie za duże kamienie od co odważniejszych śmiałków a raczej w mej opinii tchórzy ponieważ nawet nie ujawnili się rzucając nimi we mnie.
Oczywistym jest fakt, że zostałam pojmana i zaprowadzona do celi naszego malutkiego więzienia. Droga nie była przyjemna bo asystował mi coraz bardziej rozwścieczony tłum jakby sami się wzajemnie wszyscy nakręcali. Znowu oberwałam tym i owych choć strażnicy z kapłanami niby uspokajali rozgniewane towarzystwo. Były to pozory bo w ich oczach płoną prawdziwy fanatyzm przeplatany z nienawiścią pomimo tego, że nic im złego nie uczyniłam. Zamknięcie mnie w celi było w pewnym sensie kojące ponieważ ludzie poza strażnikami nie mieli już tam dostępu. Nie żeby to było coś co mnie koiło jednak w tej sytuacji ratowało mnie na chwilę. Luksusów tam nie było chyba nie muszę mówić bo cela wybudowana z kamienia kojarzyła mi się z jakąś wątpliwej jakości stajnią. Na brudnej, paskudnej podłodze walała się różnej jakości i wieku słoma, czasem przemknął po niej jakiś szczur zaś okienko w niej było wysoko i tak malutkie by chyba tylko przez nie wpadało jakiekolwiek powietrze bo do wyglądania przez nie niezbyt się nadawało. Byłam tam całkiem odcięta od świata zewnętrznego. Było tam ciemno, zaś w nocy jedynym oświetleniem było to co wpadało przez okienko w masywnych drzwiach – światło z pochodni umieszczonych na korytarzu. Od czasu do czasu słychać było krążących strażników i dźwięki różnej maści jak zaczepki od różnego sortu elementu także goszczącego w innych pomieszczeniach. Jeśli chodzi o posiłek nie dostałam nic do wieczora, zaś to co dostałam ciężko było nazwać jakąkolwiek strawą bo były to dwa niedogotowane ziemniaki i woda do picia – nie żebym się spodziewała jakichkolwiek luksusów. Głód jednak dawał mi się we znaki ponieważ nic tego dnia nie zjadłam a miałam za sobą trochę pracy wykonanej z rana.